08.10.2005 :: 17:25
probuje zmusic sie do nieczucia, ani radosci, ani smutkow... kiepsko mi to wychodzi... biernosc... nie boli... przynajmniej tyle... mam juz dosc codziennosci, barier, nisprawdiedliwosci, sporow i niezrozumienia... wlasnego lenistwa i glupoty tez... zycie... wszyscy wiedza, ze jest szare, dlugie i do dupy... wszyscy wiedza, ze "mamy zle w glowach, ze zyjemy"... wszyscy wiedza, ze to"choroba przenoszana droga plciowa"... a jednak wszyscy zyja... zuzywaja energie do kolejnego oddechu... zycie, male, krotkie... sama natura nie potrafila jego uszanowac... ostatni szczeniak zdechl...weterynarz powiedzial, ze to sie zdarza... ze suka byla za mloda, nie dorosla jeszcze do roli matki i ze miala za duzo szczeniakow... niektore kocice tez zabijaja swoje dzieci... jesli nie moge byc naprawde szczesliwa, jesli to prawo zostalo mi pdebrane wraz z chwila narodzin sie we mnie swiadomosci, dlaczego nie moge przejsc w stan biernosci, bezuczuwosci, nijakosci... dlaczego???... czy to az tak duzo... usyszalam, ze nie powinnam sie zalamywac... zebym przypomniala sobie chwile, w ktorych bylam naprawde szczesliwa... nie moglam sobie takowych przypomniec... przychodzily mi tylko na mysl chwile, kiedy plakalam wtulona w lozko, albo wtedy, kiedy mialam taka wielka ochote raz na zawsze skonczyc z tym wszystkim... chwile niesamowitego poczucia innosci i bezsilnosci wobec tego, ze nie moge byc taka jak inni... pokonywac takich przeszkod, cwiczen normalnie na wf-ie, po prostu w jakimkolwiek stroju odslonic nog.. poczucie samotnosci i bezsilnosci wobec wlasnych uczuc... moja bezsilnosc. bezcelowosc mojego istnienia...